Jak wyobrażacie sobie Wasz raj na ziemi? Mała knajpka z dobrym jedzeniem zamawianym na koszt firmy? Drinki z palemką na plaży pełnej nadzwyczaj przystojnych młodzieńców? Jedno z moich wyobrażeń to skupisko sklepów z tkaninami, w których mogę przebierać do woli i zawsze znajdę tkaninę, której szukam. Myślałam, że dzielnica tkanin w Toronto jest urzeczywistnieniem mojego raju. Okazuje się, że ta w LA jest dziesięć razy lepsza.
Dziesięć, bo skupia (na oko) tyle razy więcej sklepów. Lekko licząc jest ich koło setki. Żeby odwiedzić każdy, przydałoby się mieć przynajmniej dwa dni. Textile District jest częścią Fashion District, która leży bardzo blisko ścisłego centrum (downtown). “District” to nie słowo na wyrost – sklepy leżą przy kilku przecinających się uliczkach, po których można chodzić kilometrami.
Niektóre sklepy to misz-masz wszystkich tkanin, inne specjalizują się m. in. w skórach, tkaninach podłogowych, pościelowych, ślubnych czy nawet dodatkach do szycia bielizny! Oczywiście każdy jest wypchany rolkami materiału po sam sufit. Ogrom wyboru może przytłaczać nawet największego tkaninoholika ;)
Po okolicy krążą tłumy ludzi z bukietami. Okazuje się, że obok tej dzielnicy jest też giełda kwiatowa! (Nie poszłam tam z prostej przyczyny: dzień przed wyjazdem nie ma sensu kupować kwiatów. A nie wyszłabym z kwiatowej giełdy bez dorodnego bukietu.)
Tak jak w Toronto, tu też chciałam kupić tkaninę-pamiątkę. (Na marginesie – jestem ogromną zwolenniczką kupowania użytkowych pamiątek!) W sklepie, którego szyld widzicie powyżej, znalazłam piękny szyfon w karmelowo-czarne pasy. Ponoć w tej dzielnicy targowanie jest na porządku dziennym, ale cena 2,50$ za niemal metr nie wymagała obniżki. Pół litra soku kosztuje jakieś 4$, więc 2,50$ to tyle co nic. Bez wahania poprosiłam o trzy metry. Coś czuję, że uszyje się z tego letnia spódnica :)
Ciekawostka: znacie minky? Kojarzycie wariant prasowany w różyczki? Swego czasu przejrzałam cały internet w poszukiwaniu jasnoszarej wersji. Akurat jej nie dało się jej dostać bez wydawania 30$ na samą przesyłkę. Ostatecznie poszłam na kompromis i kupiłam kremową odmianę, z której powstał puchaty sweter.
W tej dzielnicy są całe kilometry minky, jest wersja rosette, jest jasnoszara. Czeka na kupca na chodniku przed sklepem. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Los Angeles, nie zapomnijcie odwiedzić tego miejsca, nawet jeśli nie macie nic wspólnego z szyciem. To dzielnica, która nie jest typowo turystyczna. Warto zobaczyć prawdziwe oblicze miasta oraz handel, który nie jest sztucznie napędzany. W tej części miasta nie ma oscarowych figurek z napisem “dla najlepszej mamy” i breloczków z Route 66. Tylko tkaniny. Morze tkanin.